Galeria Szara Kamienica
02.2024, Kraków
kuratorka Ania Batko
PL
Marcin Janusz, Było sobie życie...
Gdy korzenie drzew chcą mówić, gdy pod darnią nazbiera się bardzo wiele przeszłości, dawnych powieści, prastarych historyj, gdy nagromadzi się pod korzeniami zbyt wiele zdyszanego szeptu, nieartykułowanej miazgi i tego ciemnego bez tchu, co jest przed
wszelkim słowem — wtedy kora drzew czernieje i rozpada się chropawo w grube łuski, w głębokie skiby, otwiera się rdzeń ciemnymi porami, jak futro niedźwiedzie.
Ten cytat z Bruno Schulza zdaje się dobrze opisywać to, o czym opowiada wystawa. Sposób w jaki mieli ona historię, miesza mitologie i ideologie, skleja naukowe hipotezy i prześnione fantazje w jedno. „Było sobie życie” to baśń o zmiennokształtności i ekoseksualnym zlewaniu się ciał, międzygatunkowym potencjale błota i pierwotnej zupie, w której pływają nasze przodki. Też o plemionach, które jak u Marqueza, skazane na sto lat samotności nie mają drugiej szansy na ziemi i apokalipsie, która w oderwaniu od antropocentrycznych narracji staje się nic nie znaczącym epizodem. Jest taka ludowa legenda, która mówi, że wisielec pośmiertnie zasiewa w glebie spermę. To z niej wyrasta mandragora. Wygląda jak zwykła roślina, ale wyrwana z ziemi, swoim krzykiem zabija wszystko, to co wokół. Wystawa przywołując ten i inne mity, naukowe teorie o początku życia, krąży wokół alchemicznej i metabolicznej metamorfozy – plastycznej materii, która wciąż zachowuje pamięć o poprzednich wcieleniach. Staje się częścią bezczasowej i ahistorycznej opowieści - historii o przeszłości, która niepokojąco przypomina przyszłość.
Nie do końca jest jasne, gdzie zaczyna się ta historia. Zresztą równie dobrze, może to być jej koniec. Była sobie spadająca gwiazda, która umierając rozleciała się na miliony kawałków, wysyłając w kosmiczną przestrzeń „ziarna życia”. Stały się one częściami składowymi nowych gwiazd albo żelazem w czyjeś krwi. Był sobie meteoryt, który spadł na ziemię eksplodując bulgoczącą wodą. Był sobie wulkan, który wybuchł wypuszczając ze swojego krateru lawę i uwalniając energię. Był sobie też kamień, którego metaboliczne wspomnienia były starsze niż on sam. I wreszcie była sobie pierwotna zupa. To w tej ciepłej zawiesinie pełnej lipidów i aminokwasów narodził się wspólny przodek. Najpierw komórka, a potem mikroorganizm i bioróżnorodna hybryda, która nie będąc zwierzęciem, rośliną ani nawet grzybem, ale przypomina wszystkie. Ma korzenie, ale równie dobrze mogą to być wici. Jeszcze nie widzi, ale już czuje unoszący się w powietrzu zapach siarki.
***
Obrazy pokazują ludzi bez płci, rasy i klasy. Ludzi żyjących w cieniu zakrzywiającej czas czarodziejskiej góry, uśpionego leśnego dziada, który podgląda ich przez krater jak przez dziurkę od klucza. Jeszcze nie wiedzą, że ta góra ma moc zmienia rzeczywistości. Nie wiedzą, że w każdej chwili może wybuchnąć, a wszystko co po nich zostanie to kamień. Prace Marcina Janusza to nie tylko klasyczny olej na płótnie. To też ziemia, żywica, cukier i szkło. Pot i krew. Ta ostatnia wygląda inaczej niż zwykle. To kryształ, który oglądamy pod mikroskopem. To jeszcze jeden świat i jeszcze jedna jaskinia. Jeśli będziemy się w nią wpatrywać wystarczająco długo to może dostrzeżemy, jak holenderski fizyk, Hartsoeker, homunculusa, małego, bezpłciowego człowieczka patrzącego na nas świecącymi oczami. Albo inaczej, może w końcu dowiemy się, jak chciał spalony na stosie młynarz, że wszyscy jesteśmy tylko robakami robiącymi dziury w serze, które nie zdają sobie sprawy, albo po prostu nie chcą wiedzieć, że jest jeszcze coś poza serem.
Tekst: Ania Batko
zdjęcia: Paweł Wygląg
Marcin Janusz, Once Upon a Time...Life
When the roots of trees wish to speak, when so many old tales lie beneath the dirt, age-old stories, when there are too many breathless whispers hidden below, the unspoken, unbreathing dark and mash, which comes before any word at all – that’s when the bark blackens and falls to pieces in broad swathes, deep ridges, the core opening up in shadows, like the fur of a bear.
This quotation from the writing of Bruno Schulz does a fine job in describing the intent behind this exhibition. The way in which the author blends history, mythology and ideology, pasting together scientific hypothesis and dreams in one. “Once Upon a Time… Life” is a fairy tale mélange of shapeshifting and eco-sexual bodies and interspecies interactions, of the potential of mud and primordial sludge our most distant ancestors once swam through. It is also about tribes, such as those of Marquez, condemned to a century of solitude, with no second chance at life, and an apocalypse, that turns out to be a most trivial episode, compared to the spirited anthropomorphic narratives of our kind. There is the folk legend of a hangman who posthumously sows his seed in the soil, giving way to a mandrake. It resembles a conventional weed, but when it is pulled from the earth, its scream destroys everything around it. The exhibition draws upon this and other myths, primal theories, revolving around an alchemical and metabolic metamorphosis – a pliable material that retains the memory of its memories of prior incarnations. It becomes part of the timeless and ahistorical tale of the past, which reflects the future with a disturbing level of acuity.
It’s not entirely clear where this story begins. This may even be the end. Once upon a time, there was a falling star that died and fell apart into a million bits, sending the “seeds of life” hurtling the Cosmos. These seeds became the building blocks of new stars and eventually the building blocks of cells, the iron in the blood running through human veins. Once upon a time, there was a meteorite, which fell upon the Earth in an exploding gush of water. There was a volcano, which erupted with lava and a vigorous jolt of energy. There was also a rock, whose metabolic memories are older than itself. And, at last, there was the primordial sludge, its warmth bringing together the lipids and amino acids that would form the first ancestor, starting with the first cell, on to the first microorganism, then a biologically distinct hybrid, not a plant, fungus or animal, but nonetheless reminiscent of all three. It may have roots, but these may actually be flagella. This creature cannot yet see, but it can sense the sulfur rising into the air above it.
***
These works by Marcin Janusz depict humans of no race, no gender, no class. People living in the shadow of a magical mountain that skews time, a slumbering woodsman, who looks upon them from the depths of a crater, just as one would peek through a keyhole. They still have no idea that the mountain has the power to shift reality. They don’t realize that it can explode at any moment, petrifying everything in its wake. Marcin Janusz works in a medium that goes beyond the tradition of oil on paint, incorporating dirt, resin, sugar and glass. Sweat and blood. The latter is unlike we normally see it. It is a crystal, instead, as we would see it under a microscope. This is one more world and one more cave. If we look upon it for a long enough time, we may note the homunculus (as coined by the Dutch physicist Hartsoeker) – a tiny, genderless human looking upon us, eyes shining. Or, perhaps, we might find out at last (as the miller burned on the stake once hoped) that we’re all just worms making holes in cheese, unaware of anything beyond the cheese – or unwilling to see it.
Text: Anna Batko
photo: Paweł Wyląg